- Autorzy - Lucyna Olejniczak - Wywiady i artykuły - Żałuję, że nie stać mnie było na zostanie w Polsce - Ameryka widziana z fotela opiekunki
Lucyna Olejniczak

Lucyna Olejniczak

Autorka książek: „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”, „Wypadek na ulicy Starowiślnej” i „Jestem blisko”. Po powrocie z USA napisała powieść „Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela”, którą w lutym 2013 roku wydało Wydawnictwo Czarno na białym.


Żałuję, że nie stać mnie było na zostanie w Polsce - Ameryka widziana z fotela opiekunki

Żałuję, że nie stać mnie było na zostanie w Polsce - Ameryka widziana z fotela opiekunki


Ola Długołęcka: Na jak długo i kiedy wyjechała Pani do Stanów Zjednoczonych?

Lucyna Olejniczak: Wyjechałam na trzy miesiące, w 1988 roku - na tyle, na ile pozwalała wiza turystyczna, a zostałam dwa lata.

Czy wyjeżdżając miała Pani wizję swojego pobytu?

Celem było zarobienie dolarów, powrót i odmienienie życia. Za zarobione pieniądze chciałam się usamodzielnić, oderwać od męża, zacząć żyć na własną rękę. A bez pieniędzy nie mogłabym tego zrobić. Chciałam zarobić na rozwód - bo to też kosztuje.

A na miejscu - czekała na Panią konkretna propozycja pracy, mieszkanie?

Tak. Daleką podróż - zanim jeszcze ją zaplanowałam - wywróżyła mi znajoma. W niedługim czasie dostałam list od koleżanki, z którą pracowałam kiedyś w laboratorium w szpitalu, czy nie chciałabym przyjechać do Stanów do pracy. Chciała mi pomóc w załatwieniu wszystkich formalności, oferowała także pożyczenie pieniędzy na zakup biletów lotniczych - doskonale znała moją złą sytuację ekonomiczną.

Nie miałam nic do stracenia, więc bardzo szybko się zdecydowałam, a przepowiednia się spełniła - pojechałam daleko, byłam przez chwilę bardzo bogata - póki przez reformę Balcerowicza kurs dolara nie spadł, a moja "fortuna" nie stopniała w oczach.

Jechałam więc do koleżanki, która mnie po przylocie do Chicago przenocowała przez kilka dni i pomogła w znalezieniu pracy, a później pomagała mi i pokazywała Miasto.

Z Pani wspomnień wynika, że kiedy wylądowała Pani z Stanach, a mówimy o Ameryce sprzed 25 lat, na miejscu nie było problemów ze znalezieniem pracy?

Nie było żadnego problemu. Amerykanie potrzebowali wtedy opiekunek do swoich starszych rodziców. Tam nie jest tak jak w Polsce, że rodzicami opiekują się dzieci - chociaż także i u nas domy opieki - mniej lub bardziej ekskluzywne stają się coraz popularniejsze. Tam nie ma takiej więzi rodzinnej jak w Polsce, co mnie na początku bardzo zaskoczyło.

Kiedy dzieci są w miarę dorosłe, opuszczają dom. Tak się nie mieszka na kupie, jak u nas. Amerykanie nie chcą się zajmować swoimi bliskimi, wolą w tym celu zatrudnić kogoś obcego.

Jaki rodzaj pracy brała Pani pod uwagę?

Nie chciałam sprzątać, ale nie dlatego, że uważam, że jest to uwłaczające, ale dlatego, że nie mam siły do wykonywania takich czynności. Mam bardzo niskie, prawie zejściowe ciśnienie, jak się schylę, to robi mi się słabo...

Czy w czasie Pani pobytu u USA była jakaś gradacja - prestiżowo-finansowa wykonywanych przez Polki prac?

Przed dwudziestu laty najlepiej zarabiały kobiety "na domkach", czyli opiekujące się starszą osobą w domu. W zakres obowiązków takiej "pomocy" wchodziło sprzątanie, ale nie takie jak w firmie sprzątającej np. biura czy mieszkania.

Sprzątanie biur i mieszkań bogatych Amerykanów nie było może gorzej płatne, ale w przypadku pracy "na domkach" odpadały koszty związane z wiktem i opierunkiem - mieszkało się i stołowało u osoby, która była pracodawcą. Osoby sprzątające w tzw. 'cleaning service'ach' musiały część zarobków przeznaczać na opłacenie mieszkania i kupowanie jedzenia - co było drogie. Być może pieniądze zarabiane na sprzątaniu były wyższe, ale po odjęciu kosztów, okazywały się mniejsze.

W przypadku osób, które nie mieszkały przy "babciach" - jak na osoby, którymi się opiekowałyśmy mówiło się w Stanach - groziło im inne niebezpieczeństwo. Oderwani od polskich realiów - męczących rodzin, siermiężnych realiów, mogli się cieszyć swobodą, wolnością, spotykać z kim chcieli. Te pieniądze łatwiej wtedy wydawali.

Ja z moimi babciami - Lindą, a później Hazel - byłam 24 godziny na dobę, wyjść mogłam tylko między posiłkami, w grę nie wchodziły całonocne balangi.

Czy Pani znajome, które tam zostały dalej pracują na takiej samej zasadzie?

Moje znajome dalej zajmują się babciami, ale nie mieszkają już z nimi. Mają zielone karty, są więc legalnie i mieszkają osobno, w wynajmowanych domach.

Jak ja byłam nikt się specjalnie nie przejmował kontrolami i ewentualnymi deportacjami, a przecież wszyscy wiedzieli, że część Polaków jest w USA nielegalnie i pracuje na czarno. Teraz już nie ma takiej możliwości. Wszyscy się boją, a pracodawcy nie zatrudniają na czarno, bo także oni mogą zostać ukarani.

Teraz, przy rozszalałym kryzysie, nie byłoby chyba tak łatwo o pracę?

W USA jest teraz ciężej z pracą. Rodziny - ze względów może bardziej ekonomicznych niż emocjonalnych - zaczynają zajmować się swoimi rodzicami. Kiedyś opłacało się zatrudnić Polkę, bo miesięcznie kosztowała mniej niż pobyt w domu pogodnej starości. Dodatkowo Polki cieszyły się uznaniem, ponieważ uchodziły za uczuciowe, obyte ze starszymi osobami, podchodzące do nich z szacunkiem. Wydaje mi się, że te wzorce wynosimy z domu.

Polacy ciągle jeszcze przyjeżdżają do USA na trzy miesiące na wizy turystyczne, po to, żeby przez ten czas popracować i zarobić. Mają jednak dużą konkurencję w agencjach pracy, i załatwienie posady jest droższe niż za moich czasów. Ja musiałam oddać za znalezienie pracy jedną tygodniówkę pośredniczce, teraz oddaje się dwie albo nawet trzy wypłaty.

Ile Pani zarabiała 25 lat temu?

315 dolarów tygodniowo przez pierwsze dziewięć miesięcy pracując u Lindy. 350 dolarów dostawałam u Hazel, w drugim miejscu pracy.

100 dolarów miesięcznie (plus paczki) wysyłałam mamie na utrzymanie jej i dwójki moich dzieci i to w zupełności im wystarczało. Teraz zarabia się może więcej, ale ceny się zmieniły, więc pewnie wychodzi na to samo. Polacy ciągle tam jeżdżą, ale teraz otworzyły się inne rynki pracy - Anglia czy Irlandia. Można zarobić więcej i jest się bliżej. Wyjazd do Stanów był i jest kosztowny. Żeby się zwrócił należało zostać dłużej.

Wspólnym mianownikiem dla większości Polaków, z którymi się Pani zetknęła w USA była praca. Cała reszta - pochodzenie, wykształcenie, poglądy były pewnie różne. Czy w innych realiach wasze znajomości miałyby szansę na pogłębienie?

Zdecydowanie nie. W "prawdziwym życiu" nie utrzymywałabym kontaktów z częścią osób, które tam poznałam. Jak człowiek jest zamknięty w czterech ścianach z kimś mówiącym w obcym języku i żyjącym we własnym świecie, jak się strasznie tęskni za rodziną, to się lgnie do rodaków.

Jacy byli Polacy w Chicago - zwłaszcza ci mieszkający w polskiej dzielnicy, na tzw. Jackowie?

Na pewno łatwo ich było poznać. Panowie nosili wąsy, a panie dżinsy-marmurki.

Asymilowali się? Wychodzili poza polską dzielnicę?

Trudno jednoznacznie powiedzieć. Poznałam ludzi, którzy od lat mieszkali w Chicago, ale nie znali słowa po angielsku - poza podstawowymi zwrotami i nie wyściubiali nosa poza znane sobie ulice w polskiej dzielnicy. Trudno nam się zasymilować, zwłaszcza jeśli przyjeżdżamy jako dorośli ludzie.

Amerykanie są uśmiechnięci, wyluzowani, ale także obojętni. Oni się przejmą, ale będą kalkulować, czy im się to przejmowanie opłaci. Brakuje nam w nich słowiańskiej duszy.

Z drugiej strony zdarzają się Polacy, którzy są bardziej amerykańscy od Amerykanów. Tacy, którzy zapomnieli ojczystego języka.

To jak się Polacy tam zachowują zależy do tego, jakimi są ludźmi, a nie jakiej są narodowości. A zachowują się tak, że często nie przyznawałam się, że jestem Polką. Pijani leżący na ulicy? W 90 procentach przypadków miałam do czynienia z rodakami.

Czym żyje amerykańska Polonia?

Patriotyzmem, polskością - z daleka wszystko tak pięknie wygląda.

A ta polskość ma coś wspólnego z polskimi realiami?

Dla mnie to jest cepelia. Ci ludzie są za daleko, żeby zrozumieć, co tu się dzieje.

A oni w ogóle przyjeżdżają do Polski?

Przejeżdżają, ale na krótko i zachłystują się rodziną, tym, że są w Polsce, że widzą bliskich. Wiem jednak od znajomych, które odwiedzają Polskę, że po tygodniu mają już dość. Bo ludzie są nieżyczliwi, nieuśmiechnięci, wiecznie poirytowani.

A jak się Polacy w Stanach czują? Jesteśmy lepsi w naszych oczach od np. Meksykanów?

O tak! Wydaje nam się, że jesteśmy lepsi od Afroamerykanów, Meksykanów i Portorykańczyków. A gorsi od Amerykanów - bo nawet jeśli tam się żyje wiele lat - to jesteśmy inaczej traktowani. Mówię o osobach, które pracują fizycznie. Ale cenieni są młodzi, wykształceni Polacy, którzy pracują tam w zawodach i robią karierę.

Wyjeżdżając zostawiła Pani pod opieką mamy dzieci - 12-letnią córkę i 16-letniego syna. Czy nie mieliście problemów z odnalezieniem się po Pani powrocie?

My mieliśmy i mamy głęboką więź. 25 lat temu nie było Skype'a, maili i innych, ułatwiających komunikację sposobów na kontaktowanie się.

Na telefony do domu wydałam mnóstwo pieniędzy - dzwoniłam często i rozmawiałam długo. Nie żałowałam ich. Dopiero w Ameryce nauczyłam się mówić dzieciom, że je kocham. Miłość okazywałam im zawsze, ale dopiero tam zdobyłam umiejętność mówienia o tym. Moje dzieci wiedziały, że są dla mnie najważniejsze na świecie. Wiedziały, że mogą na mnie liczyć, że nigdy ich nie zostawię, że nie zostanę w Stanach na zawsze.

Nie żałuje Pani tych dwóch lat?

Nie. Chociaż to ciężko tak jednoznacznie odpowiedzieć. Żałuję i nie żałuję.

Na pewno przez wyjazd dużo straciłam - zarówno ja jak i moje dzieci. Powinnam przy nich być. W tamtym czasie to było wybieranie mniejszego zła. Nie chciałabym zagłębiać się w historie osobiste, ale gdybym została w Polsce, to mój mąż zrujnowałby mnie psychicznie i finansowo.

Po powrocie ze Stanów stać mnie było na wiele rzeczy, na które nie zarobiłabym pracując w szpitalu. Po powrocie chciałam kupić mieszkanie, zabrać dzieci. I z tego powodu nie żałuję wyjazdu, bo pieniądze, które zarobiłam umożliwiły mi zrealizowanie niektórych z tych planów.

Dobrą stroną było poprawienie jakości życia, złą rozłąka z dziećmi i nieobecność w ważnych dla nich momentach. Żałuję, że nie stać mnie było na to, żebym nie musiała wyjeżdżać.

Wydaje mi się, że nasza więź przez wyjazd pogłębiła się i doceniamy obecność w swoim życiu. Ta więź to jest właśnie wpływ Ameryki.

Czy miała Pani problemy z odnalezieniem się po powrocie - emocjonalnie i zawodowo?

Tak. Żyłam w innych warunkach, w innym otoczeniu - w ładnych, czystych, kolorowych przytulnych domach. Powrót do szarzyzny i splądrowanego mieszkania był szokiem - nasz dawny dom wyglądał jak slumsy. Tutaj wszystko było szare i zaniedbane.

Zawodowo także było ciężko. Chciałam wrócić do laboratorium w szpitalu, w którym pracowałam, ale szefowa, która mnie nigdy nie lubiła, odmówiła etatu, chociaż był wolny. Później zażądała ode mnie testu na HIV tłumacząc, że nie wiadomo, co ja tam robiłam...

Test zrobiłam, ale pracy już nie chciałam. Udało mi się znaleźć posadę gdzie indziej.

Przywiezione dolary robiły wrażenie ludziach?

Wiele razy słyszałam, że jestem bogata, bo wróciłam z Ameryki. Zgłaszała się daleka rodzina, która uważała, że moje pieniądze im się należą, zgłaszali się znajomi po pożyczki. Fachowcy tak zrobili remont, że spartaczyli każdy element, a kosztorys zawyżyli wielokrotnie. Wiadomo, była w Ameryce, to jest milionerką>. Tak się wtedy myślało.

Znam kobiety, które zapracowywały się ponad siły. Słały rodzinie pieniądze mając nadzieję, że po powrocie będą żyły jak królowe. A to ich rodziny żyły po królewsku, a matki do niczego nie były im na miejscu potrzebne... Inni porzucali rodziny w Polsce i w Stanach zakładali nowe. Ameryka dawała, ale i zabierała.

Aktualności

20
czerwca

„Żaba w papilotach” już na CD

Już można kupić płytę z nagraną książką Marii Biłas–Najmrodzkiej i Elżbiety Narbutt.

więcej

08
czerwca

„Pod górę” na CD

„Pod górę” Ewy Kołodziej można kupić też na płycie CD. Do posłuchania podczas wakacyjnych podróży samochodem jak znalazł.

więcej

05
marca

„Bigos w papilotach” już na CD

Już można kupić płytę z nagraną książką Marii Biłas–Najmrodzkiej i Elżbiety Narbutt.

więcej